Bangkok nie był miłością od pierwszego wejrzenia, ale też nabrałem do niego odrobinę sympatii. Bo Bangkok to specyficzne miasto, z jednej strony to szerokie wrota do Tajlandii i całej Azji z powodu dwóch ogromnych lotnisk doskonale skomunikowanych z regionem, jak też miejsce warte uwagi samo w sobie. To miejsce zarówno nowoczesne jak i na wskroś tradycyjne, w zależności w jaką jego część się zapuścimy. Przed Wami kilka słów o moich wrażeniach i atrakcjach Bangkoku. Wasze mogą być zupełnie inne…
Zobaczyć Bangkok w dwa czy trzy dni, to niemożliwe. To miasto jest za wielkie, na obejrzenie go np. w weekend, ale można zobaczyć główne atrakcje i poczuć klimat miejsca. W Bangkoku byłem już kilkukrotnie, bo jako się rzekło, tutejsze lotniska są doskonałą bazą wypadową do innych krajów regionu, jak np. Birma czy Kambodża. Nigdy nie ma drugiej szansy, by zrobić pierwsze wrażenie i pierwsze wrażenie kiedy jedzie się z lotniska Suvarnabumi w kierunku Khao San. To wgłębianie się w ogromny organizm, który z marszu nie tyle onieśmiela, co wywołuje respekt. Bo czy można inaczej zareagować na kilkupoziomowe skrzyżowania? Na pięcio i więcej pasmowe drogi przecinające miasto i które mimo swojej szerokości wciąż tkwią w permanentnym korku? A wszystko to dopełniają wieżowce, które górują nad miastem. Metropolia, jakich w Europie niewiele, miasto które nigdy nie zasypia i zawsze coś się w nim dzieje, jeśli tylko szukamy wrażeń.
Bangkok po raz pierwszy odwiedziłem wiele lat temu, wtedy jeszcze trzeba było mieć wizę i wiem, że nie polubiliśmy się. Miałem dość wszechobecnego naganiania mnie do stoisk i sklepów, miałem dość panów w tuk tukach, którzy chcieli mnie wozić od krawca do krawca, od biura podróży do innego biura i sam jeden Budda wie, gdzie jeszcze chcieli mnie zabrać. Wiem, że ja nie chciałem dać się zabrać i wywoływało to niemałą złość wielu oferujących usługi. Często była to wręcz tłumiona agresja.
Dziś na Bangkok i jego atrakcje patrzę zupełnie inaczej. Przyzwyczaiłem się do tłumu, do oferowanych mi usług, do ponawianych wciąż tych samych pytań. Dziś to już nie złości, dziś niezmiennie z uśmiechem odpowiadam, że dziękuję i nie skorzystam. Albo targuję się i wsiadam do tuk tuka lub do taksówki, bo wiem, że będę jechał na licznik a nie na widzimisię kierowcy. Nabrałem zarówno doświadczenia jak i dystansu. No i wiem, dokąd chcę pojechać. Wiem gdzie jest China Town i że do słynnej Wat Arun, to ja mogę dojść piechotą – ok, do przystani 🙂 Tak samo jak pomaszeruję do Wielkiego Pałacu Królewskiego. Zresztą, w godzinach szczytu i tak lepiej iść piechotą, bo będzie szybciej 🙂
Atrakcje Bangkoku, co zobaczyć w stolicy Tajlandii
Teraz Bangkok mnie cieszy, jak dawno niewidziany znajomy, który może i bywa uciążliwy, ale za to wiem, że gwarantuje moc wrażeń i masę pozytywnych wspomnień. Nie widziałem jeszcze nawet połowy tych atrakcji, które chciałbym w Bangkoku zobaczyć, ale zapraszam do mojego subiektywnego przeglądu, tego co warto zobaczyć w mieście. Podkreślam: to moje subiektywne zestawienie i osobiste wrażenia. Od czegoś trzeba zacząć i jeśli lądujecie na lotnisku i chcecie w dwa czy trzy dni rzucić się w zwiedzanie Bangkoku, by następnie pojechać dalej na liczne plaże południa Tajlandii. Zapraszam do lektury przewodnika.
Muzeum Królewskich Łodzi czyli przepych nawet na wodzie
Zaskoczę Was, ale ciekawe miejsca zacznę opisywać od atrakcji nietypowej czyli od Muzeum Królewskich Łodzi. Tak to już jakoś jest, że wszystko co królewskie jest pełne przepychu i lśni złotem. Taki jest hangar z kilkoma królewskimi łodziami ceremonialnymi.
Pomimo, że muzeum jest około półtora kilometra od słynnej Khao San, dociera tu niewielu turystów. Może dlatego, że dojście jest dość problematyczne, bo trzeba troszkę krążyć wąskimi uliczkami lub wynająć prywatną łódkę, która dobije do brzegu tuż przy wejściu. Piękne, złote łodzie stoją tu tuż nad lustrem wody, sprawiają wrażenie gotowych w każdej chwili do użycia, jeśli tylko zaistniałaby taka potrzeba. Od rzeki odgradza je tylko bariera przebiegająca tuż za granicą skrywającego je hangaru.
Pomimo tego, że stoi tu zaledwie kilka łodzi, to obejrzenie wszystkich wymaga około pół godziny. I nie ma się czemu dziwić, bo każda z nich mierzy nawet kilkadziesiąt metrów, a misterne zdobienia aż się proszą o wnikliwe obejrzenie. Podobnie jak filmiki, na których obejrzeć można np. specjalne techniki wiosłowania, które wymagają długiego treningu. Ale też nie ma się czemu dziwić, bo zgranie kilkudziesięcioosobowej załogi, by wiosłowała w jednym tempie, w specjalny sposób, wymagało nie lada cierpliwości. Wśród eksponatów zobaczymy też uszkodzone części łodzi, bo jak się okazuje padły one ofiarą bombardowań podczas drugiej wojny światowej. Historia na każdym kroku…
Pałac Królewski – zalana przez turystów perła Bangkoku
Nie wiem, czy miałem szczęście, czy wręcz przeciwnie. A może słowo „szczęście” jest tu kompletnie źle użyte? Oto przyjechałem do Bangkoku w momencie, kiedy śmierć króla Bhumibola wciąż była bardzo świeża nie tylko w pamięci Tajów, ale też w ich zachowaniu i żałobie. Do Pałacu Królewskiego codziennie ustawiała się olbrzymia kolejka, cała okolica została odcięta barierkami bezpieczeństwa, wejść na teren wydzielony pilnowały zastępy wojska z wykrywaczami metalu i kontrolami plecaków. Nawet stadion w środku miasta został przeznaczony na teren, gdzie odpoczywali i gromadzili się ci, którzy chcieli oddać hołd zmarłemu władcy Tajlandii. Ciężko się było poruszać po centrum, nawet przemieszczanie się wewnątrz wydzielonej strefy bywało utrudnione, bo co i rusz szerokie i puste arterie przecinały długie pochody ubranych na czarno żałobników. Ciekawe doświadczenie to obserwowanie jak inne kultury obchodzą żałobę po swoim władcy.
Ale wracając do kompleksu Pałacu Królewskiego, to niewątpliwie jest to jeden z najbardziej reprezentacyjnych i charakterystycznych kompleksów w Bangkoku. W przeważającej mierze zielone i czerwone a jak się jednak przyjrzeć, to różnokolorowe dachy odcinają się na tle białego od żaru nieba, a w swoim cieniu skrywają prawdziwe skarby i cuda. W arkadach na murach tuż za wejściem, za małymi barierkami znajdują się piękne malowidła pokrywające całe ściany – to Ramakien czyli tutejszy epos narodowy, który w formie obrazów ciągnie się przez dziesiątki metrów. Żywe kolory i złoto hipnotyzują i przyciągają wzrok. Można podążać za historiami, można śledzić utrwalone wydarzenia i poświęcić im długie dziesiątki minut. Ale ponieważ co i rusz zjawia się tu jakaś ogromna grupa turystyczna z Chin, która atakuje małymi grupkami po pięćdziesiąt, po sto osób, trudno się skupić. Ile można wytrzymać ciągłe szturchanie? Bo chińska szarańcza nie patrzy, ona napiera i po prostu idzie…
Dlatego ja poszedłem dalej i zacząłem podziwiać budynki usytuowane obok małych i większych dziedzińców. Przepych, rozmach i zdobienia onieśmielają i wprawiają w zachwyt. Tu budowniczowie zadbali o każdy detal i nic nie zostało zostawione przypadkowi. Tę część Pałacu Królewskiego po prostu trzeba zobaczyć. Chociaż największe tłumy napotkamy w świątyni Szmaragdowego Buddy. Sam posąg Buddy nie jest ogromny, może wręcz zaskakiwać, jak tak niewielka figura, może przyciągać takie tłumy. I wierzcie mi, że nie chodzi o te towarzyszące takim miejscom kilogramy złota. A jednak niezbadane są tajniki wiary… I będąc tu, poobserwujcie z kąta zachowanie Tajów, którzy mimo turystycznej szarańczy za plecami, oddają się tu modlitwom. Oni faktycznie wierzą.
Mają coś w sobie takie miejsca, miejsca sacrum, które od razu się czuje, nawet pomimo tego, że przewalają się tu tłumy profanów. I zawsze zawstydza mnie zachowanie tych przypadkowych przybyszów, którzy nawet nie zadali sobie trudu, by zapoznać się z kulturą danego kraju i wierzeniami. Bo oto turyści co i rusz siadają na posadzce i wyciągają swoje bose stopy do przodu w kierunku Buddy. Najgorsza rzecz, którą można zrobić, dlatego panowie pilnujący pomieszczenia, mają pełne ręce roboty i wciąż pouczają kolejne hordy, jak mają się zachować, by zachowywać się godnie.
Khao San Road czyli turystyczne serce Bangkoku
Jeśli kiedykolwiek czytaliście lub słyszeliście cokolwiek o Bangkoku, to ulica Khao San musiała się Wam obić o uszy. To tu skupia się backpackerskie centrum miasta. Za dnia nie ma tu wielkiego życia, ot znajdziecie tu agencje turystyczne, które mogą Was wysłać na drugi kraniec Tajlandii, możecie tu kupić wycieczki, możecie zajść do sklepów z pamiątkami oraz znaleźć nocleg w licznych tanich hostelach i hotelach. Jest tu wszystko, co do życia (bo szczęścia to nie wiem) potrzebne jest niskobudżetowemu turyście.
I tak jak w innych turystycznych częściach Bangkoku Khao San przeobraża się wieczorem i w nocy. Oto ulica zostaje zamknięta dla ruchu i władanie przejmują tu piesi oraz straganiarze oferujący wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić. Jeśli będziecie mieli chęć na pieczone owady, to proszę bardzo. Jest to rzecz jasna oferta tylko dla turystów, jest to tak sztuczne i naciągane, że aż plastikowe, ale możliwość jest. Jeśli zapragniecie kupić podrabiane prawo jazdy (rzecz jasna w celach kolekcjonerskich), to jesteście pod właściwym adresem. A może macie chęć po prostu na imprezę? Z co drugiego budynku będzie dochodziło dudnienie muzyki, knajpa zaprasza. Zresztą zapraszają też naganiacze do owych knajp. Poza tym znajdziecie tu też, koszulki, panie w śmiesznych czapkach z drewnianymi żabami, stoiska ze świeżymi sokami za kilka złotych, magnesy na lodówki, klapki itp.
Ale obok, a raczej równolegle do Khao San jest ulica moim zdaniem o niebo ciekawsza, podobna, ale jednak nie tak głośna, chociaż bardzo klimatyczna i pełna jednocześnie turystów. Na Soi Rambuttri chodzi się do licznych restauracji, by posiedzieć przy muzyce na żywo śpiewanej przez miejscowych artystów z ciekawym akcentem. Tu leniwie sączy się piwo w knajpach obwieszonych kolorowymi lampionami i jedyne co się zmienia to knajpa, w której usiądziemy.
Tu nie ma dudniącej muzyki, tu klimat jest o wiele cichszy, ale właśnie za to go lubię. I okazuje się, że nie tylko ja, bo setki, tysiące spacerujących turystów podzielają mój pogląd samą swoją obecnością. I bardzo ważne, nie zapomnijcie, że te dwie opisane uliczki łączy kilka wąskich przejść, poszukajcie ich bo mieszczą się w nich ciekawe, kameralne knajpki. Naprawdę warto!
China Town, czyli małe Chiny
Od razu powiem, że ja miłośnikiem tego typu miejsc nie jestem, ale to nie znaczy, że China Town w Bangkoku nie jest interesujące. Jeśłi lubicie jedzenie, jeśli kręcą Was różne smaki, jeśli jedzenie na ulicy jest Waszą pasją i sprawia Wam wielką przyjemność, to to miejsce jest dla Was i nie może Was tu zabraknąć w czasie pobytu w Bangkoku. O tym, że to miejsce inne niż reszta miasta zorientujecie się od razu, bo tu na głównej ulicy królują chińskie neony, chińskie napisy i chińska kuchnia rzecz jasna – chociaż jest tu taki miks, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nawet miłośnicy prostoty i np. zwykłej grillowanej ryby czy krewetek.
Głównym ciągiem komunikacyjnym chińskiej dzielnicy jest ulica Yaowarat i to wzdłuż niej będziecie szli, by raz po raz odbijać w boczne uliczki i sprawdzać, co też tam można kupić i co zjeść. A na jedzenie warto tu przyjechać wieczorem, to wtedy dzielnica zaczyna żyć, w bocznych uliczkach wyrastają stragany z grillami. Z głównego ciągu komunikacyjnego zostaje wydzielona taśmą część obok chodnika i dzięki temu turyści, którzy przybywają tu w hurtowej ilości w bezpieczny i łatwy sposób mogą się poruszać od jednego punktu z jedzeniem do innego z piciem itd.
Chociaż jak napisałem, jeśli chcecie zjeść coś konkretnego, wejdźcie w boczne uliczki. Znajdziecie tu np. lokale przed którymi pływają w akwariach ryby i inne owoce morza. A to co wskażecie wyląduje na Waszym talerzu. Oprócz jedzenia i świeżo wyciskanych soków z egzotycznych owoców kupicie tu też typową chińszczyznę, różne zioła do medycyny alternatywnej w licznych aptekach.
A jeśli już jesteśmy przy China Town, to warto najpierw odwiedzić tu Wat Traimit czyli świątynię Złotego Buddy, a potem zostać tu do wieczora i zatopić się w tej tętniącej życiem okolicy. Czy warto obejrzeć Złotego Buddę? A widzieliście kiedyś 5 ton litego złota? Ja nie, a Wy też nie sądzę ;), zatem to chyba jest argument, za obejrzeniem? Dodatkowo jest tu też muzeum pokazujące, skąd się wzięli Chińczycy w Bangkoku i jak rozwijała się społeczność na przestrzeni wieków. Zdecydowanie warto.
Wat Arun czyli Świątynia Świtu
To druga po Pałacu Królewskim obowiązkowa atrakcja dla turystów odwiedzających Bangkok. Chociaż rzecz jasna siłą tu nikt nie zapędza i jak ktoś ma chęć tylko pić i jeść na Khao San czy w China Town to jego wybór. Ja jednak wybrałem odwiedzenie Wat Arun, bo… bo mogłem. Nie, nie powaliła mnie na kolana. Może to dlatego, że cała jest obstawiona rusztowaniami i budynki w remoncie po prostu nie wyglądają zjawiskowo. Czy żałuję, że się tu pojawiłem? Na pewno nie i chętnie wrócę tu, kiedy skończy się remont, bo strzelisty prang zdający się sięgać nieba, na pewno bez rusztowań będzie wyglądał bardzo imponująco.
Ale atrakcją samą w sobie jest samo dostanie się do świątyni, bo jest ona po drugiej stronie Menamu, czyli musimy przepłynąć rzekę korzystając z lokalnego promu, który odpływa co kilka minut w każdą ze stron i kosztuje dosłownie grosze w przeliczeniu na nasze (35 groszy). Ale jak już się tutaj dostaniemy, to warto pospacerować chwilę po alejkach i napawać się widokiem soczyście zielonych trawników i charakterystycznych dachów, takich samych jak w świątyni położonej po przeciwnej stronie rzeki dzielnicy królewskiej.
Wat Pho i Świątynia Leżącego Buddy
Jeśli jeździliście lub będziecie jeździli po Azji na pewno w wielu miejscach natkniecie się na symbol lub posągi leżącego Buddy. Jeden z najbardziej spektakularnych i największych, jakie widziałem, był ledwo widoczny i wyrzeźbiony w kamieniach jednej ze świątyń Angkoru, drugi ze spektakularnych leży właśnie w Bangkoku w kompleksie Wat Pho.
Leżąca postać ma prawie pięćdziesiąt metrów długości, piętnaście wysokości i spoczywa w całkowicie zadaszonej świątyni, zatem możecie sobie wyobrazić skalę. Leżącego Buddę można obejrzeć z przodu i z tyłu, ale co łatwe do przewidzenia turystyczny tłum koncentruje się na przedniej części i nie ma się czemu dziwić. Problem jednak w tym, że jeśli zwali się tu wycieczka a nie daj Budda dwie, to jest tu po prostu przysłowiowy Sajgon. Taką „wielką kumulację” wykorzystują kieszonkowcy, o których przypominają umieszczone co kilka metrów informacje, zatem muszą oni stanowić faktycznie poważny problem. Podobno najlepiej przyjść tu wieczorem, kiedy wycieczki zakończyły już zwiedzanie, a indywidualni turyści zaczynają buszować np. po China Town w poszukiwaniu kulinarnych doznań. Niestety ja byłem w godzinach późnoporannych i tłumy były spore.
Na cały kompleks Wat Pho zaplanujmy dłuższą chwilę, bo to naprawdę spory kompleks i nie ogranicza się tylko do najbardziej znanej części z Leżącym Buddą. Wystarczy odejść kilkadziesiąt metrów, by mieć „swoją” przestrzeń i żadnego turysty w zasięgu wzroku. Za to będziemy otoczeni przez orientalną dla nas architekturę, przez mityczne rzeźby na ścianach domów, przez charakterystyczne i wspomniane już kolorowe dachy. Jeśli zaś zapuścimy się jeszcze głębiej, to trafimy do części, w której mieści się szkoła oraz stołówka. Całkiem możliwe, że zobaczycie przemarsz kolumny dzieci w mundurkach udających się karnie na posiłek do stołówki.
Masaż na ulicy, czyli może coś dla zdrowia?
Podobno masaż jest zdrowy, podobno leczy mnóstwo chorób i będąc w Bangkoku czy nawet szerzej w Azji nie skorzystać z niego, to wielka strata. Przechadzając się po ulicach, na pewno co chwila ktoś będzie Was zachęcał do skorzystania z usług masażu… Bo na Soi Rambuttri i Khao San często restauracje przeplatają się z punktami oferującymi masaż dla turystów. Co ciekawe, to większość turystów korzysta z masażu stóp. Bo stopy jakoby były powiązane z każdą częścią ciała. Mnie to jakoś nie przekonuje, ciało lepiej się nie poczuło, za to zmasakrowane przez japonki stopy co się nacierpiały, to ich :/ Za to masaż karku, to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. I szkoda tylko, że w trakcie masażu nie za bardzo można sobie pogadać z panem czy panią masażystką. Bo pół godziny czy godzina takiego masowania to sama przyjemność, tylko że szalenie nudna, jeśli nie ma się do kogo gęby otworzyć.
Tuk tuk sir? Czyli komunikacja i czym jeździć po Bangkoku
Tuk tuk to nie jest najlepszy środek lokomocji, jeśli zamierzacie jeździć po Bangkoku. Przekonacie się o tym bardzo szybko, jak tylko utkniecie w korku w pobliżu jakiejś kopcącej rury wydechowej. Żadna to przyjemność być zagazowanym za życia, ale mimo wszystko być w Bangkoku i nie jechać tuk tukiem, to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Colloseum (jak zawsze mówię, że papieża można sobie odpuszczać).
Wracając jednak do tuk tuka. Zapewne każdego dnia będziecie zachęcani do skorzystania z niego przynajmniej kilkaset razy. Rzecz jasna panowie (oraz co zaskakujące panie!) kierowcy najczęściej szukają klientów tuż przy turystycznych atrakcjach, a szczególne ich zagęszczenie jest np. przy Soi Rambuttri, ale nie są namolni i przyznam, że sporo się pozmieniało odkąd 5 lat temu byłem w Bangkoku po raz pierwszy. Teraz wystarczy powiedzieć „nie” i wystarcza. kiedyś potrafili za człowiekiem łazić i jednak przekonywać. Tak czy siak, uważam, że przejażdżka tuk tukiem to punkt obowiązkowy i pomimo tego, że to relatywnie drogi środek lokomocji, to warty spróbowania przynajmniej kilka razy.
Zatem czym najlepiej się poruszać po Bangkoku? Ja bardzo lubię własne nogi, ale czasami odległości są za duże lub po postu zależy nam na czasie. Dlatego jeśli możecie wybierajcie promy, kursujące po rzece Menam, bo one jak łatwo się domyślić nie stoją w korkach 🙂 i kosztują grosze (np. dwa złote lub mniej) Bangkok to jedno z najbardziej zakorkowanych miast świata i to pomimo bardzo szerokich arterii i wielopoziomowych skrzyżowań.
Ale jeśli już przyjdzie Wam skorzystać z komunikacji naziemnej, wykorzystujcie taksówki. I koniecznie domagajcie się, by taksówkarz jechał na taksometrze czyli meeter. Taxi to naprawdę tani środek lokomocji i za 150 bahtów (czyli około 15 zł) możecie przejechać ponad pół miasta.
Co ciekawe, to w Bangkoku metro ma raptem jedną linię i nie dojeżdża ona do tych miejsc, które są najbardziej oblężone przez turystów. Zaczyna się tuż przy China Town i wystarczy, że namierzycie Hua Lampong, byście znaleźli się w komunikacyjnym centrum Bangkoku. Stąd chwycicie też kolejkę, która zawiezie Was nie tylko do innych części miasta, ale też dalej, np. do Ayutthai. I jest też słynny Sky Train. W sam raz, by pojechać nim na lotnisko, chociaż nie jest to najtańszy środek lokomocji…
Atrakcje Bangkoku. Co jeszcze można zobaczyć?
To jednak nie koniec atrakcji, które w Bangkoku można a nawet trzeba zobaczyć, by móc powiedzieć, że chociaż liznęliście miasto. I bardzo chętnie bym je opisał, problem jednak w tym, że do nich nie dotarłem 🙁 A wszystko przez to, że to był ten jeden z nielicznych w trakcie moich podróży momentów, kiedy dopadła mnie klątwa panów zamieszkujących tereny odległe o kilka tysięcy kilometrów. Słowem klątwa Faraona, jeśli wiecie, co mam na myśli 😉
Ale oto co miałem w planie jeszcze zobaczyć, bo warto: Park Lumpini – duży park, który pozwala odetchnąć od zgiełku miasta, w którym o poranku możecie obserwować ćwiczących mieszkańców. Dom Jima Thompsona z charakterystyczną drewnianą zabudową – niby nie jest to coś sprzed kilkuset lat, a zbudowane zostało kilkadziesiąt lat temu przez bogatego handlarza, ale powstało po to, by zachować pamięć o tradycyjnej tajskiej architekturze drewnianej. W planie był też wypad do Dusit czyli nowej dzielnicy królewskiej, do której przeniósł się dwór i król, kiedy zaczęło im być zbyt ciasno w starym i opisanym powyżej pałacu. Miałem na to ochotę tym większą, że na fotografiach które oglądałem z tego miejsca, zdjęcia przypominały bardziej coś europejskiego niż tradycyjną i charakterystyczną Azję. Ale… co się odwlecze, to nie uciecze i na pewno jeszcze do Bangkoku wrócę a ten przewodnik zostanie rozbudowany.
Nocleg w Bangkoku
Bangkok to miasto ogromne, dlatego miejsc do spania jest tu co niemiara i to na każdą kieszeń. Znajdziemy to hotele pięciogwiazdkowe, ociekające luksusem i za które trzeba zapłacić małą fortunę, ale z drugiej strony są tu tanie guesthousy, gdzie prześpimy się w zbiorowej sali za kilka dolarów. Możemy mieszkań z dala od zabytków i być bliżej codziennego życia Tajów, ale z drugiej strony możemy też zamieszkać w turystycznym centrum blisko Khao San Road i wprost z ulicy wychodzić na permanentną imprezę. Wszystko zależy od tego, co lubicie i po co przyjechaliście do Bangkoku.
Ja uwielbiam spać w w turystycznym centrum, ale nie chcę za to płacić majątku. A przy okazji cenię sobie spokój, mając jednocześnie blisko do miejsc, gdzie trwa impreza i można się napić piwa. Dlatego moją ulubioną okolicą są boczne uliczki odchodzące od Soi Rambuttri. Kilkukrotnie zatrzymywałem się już w Lamphu House,
ale bardzo sobie chwalę także nocleg w Adamaz House.
Chociaż to tylko dwa przykłady z brzegu, ale od pewnego czasu zawsze zwracam uwagę na to, by w pokoju gdzie śpię była klimatyzacja i to jest mój standard poniżej którego staram się nie schodzić. A jeśli Wy szukacie innego noclegu, skorzystajcie z poniższej wyszukiwarki.
Booking.com
5 komentarzy
Moim marzenie jest pojechać do Bankoku, może kiedyś się uda i na pewno skorzystam z tego postu. Pozdrawiam
Piszesz bardzo ciekawie i zabawnie. Dodaję do ulubionych 😉 Kilka razy się uśmiałam, ale niestety obawiam się że na podróż do Bangkoku z 1,5 lub 2 letnią córką będę musiała stanąć na głowie. Czy tam się ludzie korzystają z wózków dziecięcych które nie są masakrowane przez turystyczną „szarańczę”? 🙂
Wszystko da się zrobić, ale faktycznie chwilami lawirowanie wózkiem może być utrudnione. Ale ponieważ nie mam dzieci, to raczej nie będę dobrym doradcą. Po prostu nigdy się na tym nie skupiałem. Ale w Azji też ludzie mają dzieci i jakoś żyją, zatem raczej bym się tym nie przejmował i po prostu robił swoje czyli jechał i zwiedzał, bo przecież jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było 🙂
PS.
Dziękuję za komplement! 🙂
dzięki za odpowiedź 🙂 zobaczymy jak to wyjdzie, na razie przed nami Włochy volume 2.
powodzenia w dalszych wojażach 🙂
Zawsze do usług 🙂 Jeśl tylko mam wiedzę i niezależnie czy to Bangkok, Rangun czy inne miejsce, zawsze chętnie się dzielę wiedzą 🙂
(Jeśli tylko mam czas 🙂 )