Kraina Otwartych Okiennic to trzy wsie: Soce, Puchły i Trześcianka. Ale w zasadzie to coś więcej, bo to wehikuł czasu, który pozwala cofnąć się do czasów, kiedy Polska była jeszcze drewniana. Do czasów, kiedy snycerka była czymś oczywistym, a nie drogą fanaberią. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że podobnego klimatu i podobnych chat doświadczymy także w innych okolicznych wsiach. Wystarczy zwolnić, kiedy jedziemy przez nie samochodem.
To co w pewnym okresie można nazwać zacofaniem, z czasem staje się przewagą. W czasach, kiedy wszystko może być towarem, tradycja i folklor stają się wyróżnikiem. Drewniana architektura Podlasia zaczyna się pięknie wyróżniać i przyciągać miłośników tradycji i piękna.
Kraina Otwartych Okiennic… to nic innego jak wsie, które zachowały dawny charakter. Wsie po których idąc, czuć, że tu nie trzeba się spieszyć, że nie ma tu korporacyjnych deadlinów, a czas płynie tak, jak nakazuje natura. Czas płynie tak, jak płynął tu przez ostatnie stulecia.
Kraina Otwartych Okiennic to wspaniała nazwa marketingowa, ale nie powstała ona w głowach żadnych agencji kreatywnych lecz wymyślili ją ludzie z Północnopodlaskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. To oni jeżdżąc wzdłuż płynącej przez Podlasie Narwi, zachwycili się unikalną architekturą wiosek Soce, Puchły i Trześcianka.
Jest coś zapraszającego w tej nazwie, bo coś, co jest otwarte, po prostu zaprasza. Coś co zaprasza, jest przyjazne, bo na zaproszenie zawsze warto odpowiedzieć pozytywnie. Dlatego po kilku latach, kiedy tylko zastanawiałem się i myślałem, że „warto by było pojechać na Podlasie”, po prostu wsiadłem w samochód i to zrobiłem. A wiosna, kiedy kwitnie bez i drzewka owocowe, to magiczna pora roku.
Nie zawiodłem się, bo też dobrze wiedziałem, po co tu jadę. Tu przyjeżdża się, by podziwiać drewnianą architekturę i sztukę snycerską. To czym architektonicznie wyróżnia się ten rejon na Podlasiu to: rzeźbione w drewnie okiennice (a jakże!), podokienniki, nadokienniki, narożniki, a także wykończenia szczytów domostw. A wszystkie te ozdoby są zazwyczaj pięknie pomalowane.

Jak się dostać do Krainy Otwartych Okiennic
Jeśli chodzi o dojazd do Krainy Otwartych Okiennic, to wybór jest dość niewielki. Sposoby są w zasadzie dwa: przyjedziecie własnym samochodem albo możecie wsiąść na rower. Z Białegostoku są tu 32 kilometry (do wsi Soce), odległości między trzema wioskami to od 3,5 do 5 kilometrów, zatem to idealna wycieczka na całodzienny rowerowy wypad ze stolicy Podlasia. Jeśli rower nie jest waszym ulubionym środkiem lokomocji, pozostaje własny samochód.
Wiejskie drogi może nie są tu idealne, a bywa że to po prostu szutrowa droga przez las, ale też nie ma co demonizować. Jedzie się całkiem w porządku. Samochód można zostawić na parkingu pod cerkwiami (Trześcianka i Puchły) lub na czymś co jest dzikim parkingiem obok krzyża we wsi Soce. Bo po wioskach najlepiej po prostu spacerować i delektować się atmosferą, drewnianą architekturą i śpiewem ptaków.
Kraina Otwartych Okiennic – wieś Soce – serce krainy
Nie odpowiem Wam na pytanie, dlaczego z trzech głównych miejscowości Krainy Otwartych Okiennic jako pierwszą wybrałem właśnie Soce. Może dlatego, że wydawało mi się, że najwygodniej do niej dojechać, jadąc od strony Białegostoku? Możliwe. Ale też trzeba powiedzieć, że był to strzał w dziesiątkę, bo po obejrzeniu tej wioski, dwie pozostałe, nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia. Z wyłączeniem cerkwi w Puchłach, ale ona gra w swojej lidze i jest jedną z najpiękniejszych drewnianych cerkwi Podlasia. I jedyne, czego nie rozumiem, to że tutejsze świątynie nie znajdują się na liście UNESCO tak, jak te na Podkarpaciu.

Dla mnie Soce to serce Krainy Otwartych Okiennic. Wioska, która jest najbardziej autentyczna i „zagubiona w czasie”. Pewnie wynika to z faktu, że w tej okolicy nie żyje się wygodnie, nie ma wiele pracy i ludzie po prostu emigrują. Po śmierci starych gospodarzy, nie ma chętnych na pracę na roli, a ojcowizna leży odłogiem. Spacerując, zobaczycie, że wiele chałup jest opuszczonych. I paradoksalnie to one są najpiękniejsze, bo autentyczne.

Zaparkowałem samochód w okolicy krzyży i po prostu poszedłem drogą przez wioskę. W zasadzie przez połowę wioski, bo Soce podzielone są na dwie części, oddalone o kilkaset metrów i położone równolegle do siebie.
To co mnie zaskoczyło, to że wieś była jak wymarła. W ciągu całkiem długiego spaceru, minęła mnie raptem jedna osoba oraz dwa auta z tablicami rejestracyjnymi świadczącymi, że oni też tu zawitali turystycznie.
Kojarzycie zapewne to przysłowie, że Kazimierz Wielki zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Na szczęście jego myśl nie dotarła na Podlasie i Soce wciąż są w przeważającej części drewniane. Idąc wzdłuż drogi, widzimy tradycyjne gospodarstwa, gdzie całe obejście jest drewniane: dom mieszkalny, stodoła, obora, komórki. Chwilami można mieć wrażenie, że idziemy przez swego rodzaju skansen tylko bez biletów, a jedyne co przypomina, że to XXI wiek, to wyłożona kostką droga.

Wspaniale się tu spaceruje po wsi wiosną. W powietrzu unosi się zapach bzu, śpiew ptaków jest lepszy niż najlepsza muzyka, a przed oczami powoli przesuwają się kolejne tradycyjne chaty. Smutno się robi rzecz jasna, kiedy widać, że dom jest opuszczony i powoli popada w ruinę, ale z drugiej strony okładanie drewnianych chat sidingiem, też nie służy urodzie wsi. A ten trend bywa w niektórych regionach dość popularny. Widać, że w większości gospodarstw, nie uprawia się tu już roli, obejście porasta trawa, a wierzeje stodół dawno nie były otwierane.

Na szczęście jednak przyroda nie lubi próżni i powstają nowe funkcje dla okolicznych łąk, bo oto idąc przez wieś, zobaczyłem pasące się za elektrycznym ogrodzeniem konie. Pięknie to wygląda!
Zresztą warto się rozglądać, bo tuż przy drodze widać krzyż z 1861 roku, na którym widać, jaką mieszanką narodów jest Podlasie. A czemu tak twierdzę? Bo napisy na krzyżu są wykonane cyrylicą.


W czasie, kiedy napis powstał, Soce były częścią carskiej Rosji. A o Polsce tylko się marzyło i obmyślało powstanie, które wybuchło dwa lata później, a dziś znamy je jako Powstanie Styczniowe.
Po kilkuset metrach udało mi się dojść do końca tej części wsi, gdzie stoi kapliczka pw. św. proroka Eliasza. I tu doznałem zaskoczenia, bo faktycznie pomyślano tu o turystach.
Dwie legendy wiejskie
W tym miejscu dowiadujemy się, jaka jest legenda o powstaniu nazwy wisi. Otóż na tabliczce w języku polskim, ale też angielskim, przeczytać możemy kilka legend. Pierwsza nawiązuje do nazwy Soce. Otóż podobno pierwsi osadnicy odkryli tu źródełko, z którego ledwo co ciurkała woda. W ówczesnym języku ich komentarze brzmiały „soce eta woda iz zemli, ino soce”. Jak widać naleciałości ruskie są tu w języku bardziej niż widoczne.

Druga legenda opowiada o cudownym ustąpieniu zarazy, która dziesiątkowała wioskę pod koniec XIX wieku. Podobno nie było chałupy, którą śmierć by oszczędziła, dlatego o ustąpienie zarazy żarliwie się modlono. I może właśnie wymodlono to, że podobno jednemu z chłopów przyśniło się, że w ciągu jednej nocy chłopi muszą na czterech krańcach wsi postawić kamienne krzyże. Ten samej nocy kobiety miały prząść nić, którą połączą krzyże i oplotą wioskę. Kobiety zadaniu podołały, mężczyźni zaś jednego krzyża nie zdążyli zbudować w całości. Na szczęście jednak zaraza ustąpiła.
I przyznam, że to niesamowicie budujące, że tablica informacyjna z takimi turystycznymi ciekawostkami, stoi obok kapliczki. A szczególnie doceniam fakt, że jest ona też w języku angielskim.

Muzeum wsi Soce
I teraz powiedzcie mi, ile znacie wiosek, które mają własne muzeum? A takie Soce i owszem, mają chałupę, w której znajduje się małe lokalne muzeum. W jednej izbie zebrano różne stare przedmioty, które pozyskano z okolicznych domostw. Są tu stare krosna, kołowrotki do przędzenia, łóżka, obrusy, kilimy, ale jest też kredens, podobny do tego, który mam u siebie w mieszkaniu, bo nie wyrzuciłem go po poprzednich lokatorach. W zasadzie jest tu takie mydło i powidło, nie zawsze bardzo stare, a czasami ciekawe, jak rzeczy z końca nie tak odległego XX wieku. Warto tu na pewno zajrzeć, chociaż pewnie ktoś kto opowiedziałby o tym miejscu, na pewno przekazałby wiele ciekawych informacji. Niestety kiedy tu zajrzałem, nie było nikogo.


Puchły – jaka ta cerkiew jest piękna!
Puchły były moją drugą miejscowością z tej pięknej „trójwsi”, że użyję takiego sformułowania. Zaparkowałem pod cerkwią, bo to najrozsądniejsze miejsce i następnie poszedłem pod świątynię. Muszę przyznać, że to jedna z najpiękniejszych drewnianych cerkwi Podlasia. Jej niebieski kolor podkreślony był przez chylące się ku zachodowi słońce, liście pobliskich drzew dopiero wyłaniały się z pączków, zatem nic nie przesłaniało mi całej bryły świątyni.
Poza tym nikt nie zakłócał mi oglądania jej piękna, a takie miejsca lubię smakować w ciszy. Zatem pora na garść historii, jak cerkiew, którą widzimy powstała, bo historia jest ciekawa.
Pierwsza świątynia powstała blisko miejsca, gdzie pewien człowiek mieszkał pod rozłożystą lipą. Miejsce zapewne nieprzypadkowe, bo na Podlasiu święte lipy to nic nowego. Wielokrotnie na drzewach wieszano krzyże i kapliczki, niejako wynosząc je do czegoś, co jest w sferze sacrum. Sacrum się nie ścina, zatem drzewo można było uchronić. Tak np. uchroniono świętą sosnę w Supraślu. Ale wróćmy do wspomnianego człowieka, otóż był on chory na nogi i wznosił modły, by ból i choroba ustąpiły.
Choroba tą była opuchlizna nóg. Modlił się zatem żarliwie, aż na drzewie objawiła się ikona Matki Boskiej Opiekuńczej. Wtedy opuchlizna zeszła, a jego modły zostały wysłuchane.
I teraz najciekawsze dla tej historii: w lokalnej gwarze słowo „opuchli” oznacza obrzęk. Obrzęk kończyn. Zatem na pamiątkę cudownego uleczenie miejscowość zaczęto nazywać Puchły.

W 1754 roku powstała wcześniej cerkiew została zniszczona przez silny wiatr, ale już dwa lata później ówczesny właściciel wsi wyłożył pieniądze na nową cerkiew. I znów stała się tragedia, bo w 1771 roku została zniszczona w pożarze. Istnieją przypuszczenia, że ogień zabrał także cudowną ikonę, zatem to co jest w cerkwi teraz, to kopia.
Aby Puchły wciąż miały świątynię, zbudowano na miejscu spalonej świątyni kaplicę.
Jednak kaplica, to nie to samo co cerkiew, zatem w 1913 zaczęto budować świątynię, którą oglądamy do dziś. Jej budowa zakończyła się w roku 1918, chociaż nie obyło się bez problemów, bo przecież świątynię budowano w czasie, kiedy trwała pierwsza wojna światowa. Kolejne zniszczenia, to lata drugiej wojny, kiedy to zniszczeniu uległy trzy kopuły świątyni, rozwalony został dach i znaczna część wnętrza, wraz z ikonami.
Drewniane domy w Puchłach
I nie byłbym sobą, jakbym nie udał się na spacer przez wieś. Samochód niech sobie stoi, jeść nie woła, a ja poszedłem zobaczyć, jak prezentują się domy w Puchłach. I tu przyznaję, że spotkało mnie może nie rozczarowanie, a zaskoczenie. Po tym, co zobaczyłem w Socach, tu nie widziałem nic nowego i spektakularnego. Drewniane, pięknie zdobione chaty są w wiosce raczej rzadkością, a króluje nowoczesność. Dlatego powiedzmy sobie szczerze, Puchły odwiedza się po to, by zobaczyć bajeczną, niebieską cerkiew.

W Puchłach warto jeszcze pójść do kładki nad Narwią, ale przyznaję się, że tam się nie udałem. Przede wszystkim dlatego, że czasu miałem mało, a chciałem jeszcze przed zmrokiem i w magicznej złotej godzinie, obejrzeć cerkwie w Trześciance i Narwi. Drugim powodem był fakt, że w tym roku (2025) wody jest niestety bardzo mało, zatem nawet bagna są suche. Wrócę tu, kiedy będzie więcej wody, i wtedy dodam zdjęcia.
Trześcianka – zielona cerkiew i długa wieś
Na sam koniec zwiedzania Krainy Otwartych Okiennic dotarłem do Trześcianki. Sercem wsi z punktu widzenia turysty jest zielona cerkiew Św. Michała Archanioła, którą zbudowano w latach 1864-1867. Cóż, kiedy do niej dotarłem drzwi świątyni były już zamknięte. Zatem jedyne co mi pozostawało, to zrobienie zdjęć, poczytanie historii wsi na tablicy informacyjnej i… przespacerowanie się przez wieś.

I tu od razu Wam powiem, że szału nie ma, jeśli ktokolwiek spodziewałby się spektakularnych widoków i pięknych chat, to jak na tak wielką miejscowość, jest u ich niemalże jak na lekarstwo. Nie, że w ogóle nic, nigdzie… bo część domów nawiązuje do zdobniczej tradycji, ale w porównaniu z tym, co dzieje się w Socach, nie ma o czym mówić. I pewnie dlatego większość turystów zagląda do cerkwi, a potem jedzie dalej.


Kraina Otwartych Okiennic – wrażenia i czy warto przyjechać
Im jestem starszy, tym większy mam szacunek dla tradycji i „staroci”. Mniej podobają mi się konstrukcje z betonu, a doceniam to, co drewniane. Pewnie dlatego tak bardzo podobało mi się w Socach. Bociany, stare kapliczki, drewniane obejścia, kolorowe okiennice. Zanurzenie się w czasie, jakie bardzo lubię. Rzecz jasna nie powiem, że jest tu jak na początku XX wieku, ale też na pewno nie jest to wiek szkła i stali. Dlatego jeśli chcecie obejrzeć coś autentycznego i starego, co przypomni Wam wizytę u babci, kiedy byliście dziećmi, to przyjeżdżajcie do Krainy Otwartych Okiennic, a szczególnie do wsi Soce i do cerkwi w Puchłach. Trześciankę w zasadzie możecie odpuścić.
I na koniec coś, za co mocno trzymam kciuki, to by Kraina Otwartych Okiennic wciąż pozostałą drewniana. By nie przyszedł ktoś, kto zastał wsie drewniane, a zostawił murowane. By drewniane chaty nie były wyjątkiem, a raczej jednymi z wielu. I by drewniane domy, które teraz są opuszczone, by wreszcie znalazły nowych właścicieli. Nawet jeśli miałyby się stać wakacyjnymi domami lub domkami na wynajem dla turystów. Bo ta drewniana architektura jest unikalna, piękna, warta zachowania dla przyszłych pokoleń.
Jeśli zastanawiacie się, gdzie nocować w Krainie Otwartych Okiennic, to poszukajcie na Bookingu lub Google Maps, bo w kilku gospodarstwach można zanocować w tych przepięknych starych domach. Chociaż jeśli lubicie wygodę i dostęp do wygód miasta, to najwygodniej będzie znaleźć nocleg w Białymstoku. To zaledwie pół godziny drogi.