Trekking do Ice Lake czyli Lodowego Jeziora jest dość częstym przerywnikiem podczas trekkingu dookoła Annapurny. Częstym, bo przecież w wysokich górach trzeba się aklimatyzować do wysokości. Wszystko po to, by uniknąć choroby wysokościowej.
Wejście na Ice lake ma taką zaletę, że możemy kontrolować swoje samopoczucie i w razie czego zawsze natychmiast jest możliwość zarządzić odwrót i zejść kilkaset metrów, by pozbyć się choroby wysokościowej. A że Himalaje w Nepalu do niskich się nie zaliczają, to z chorobą żartów nie ma, bo co roku kilka osób, które przeceniają swoje możliwości niestety umiera.

Za bazę wypadową wybrałem miejscowość Braka, a nie jak większość idących po szlaku dookoła Annapurny miejscowość Manang. Z Braki jest po prostu bliżej na szlak do jeziora. Cóż za przyjemność, kiedy na trekking można wyjść z lekkim plecakiem – w środku tylko woda i batoniki. Wychodzę na szlak. Najpierw na przełaj przez podmokłą łąkę, mając po lewo górujący nad okolicą klasztor i starą część wioski, a potem już tylko skręt w prawo i można iść. Trochę dziwnie się czuję, bo początkowo szlak wiedzie w tym kierunku, z którego przyszedłem, a ja nie lubię się wracać, ale skoro Kolumb też płynął na zachód, by dopłynąć na wschód, to i ja mogę troszkę zawrócić :). Ścieżka wznosi się delikatnie, zatem nie ma potrzeby robić częstych postojów na złapanie oddechu.


Szlak jest dość mocno integracyjny, bo mijając przygotowane do odpoczynku miejsca z kamiennymi ławeczkami, można uciąć pogawędkę z innymi turystami. Takim to sposobem poznaję Nowozelandczyków na rowerach (!?! Serio!!!) oraz dwóch Rosjan. Z tymi drugimi będę się co i rusz mijał, bo idą w moim tempie. Trasa jest całkiem przyzwoicie oznakowana, zatem zabłądzić się nie da. Jedynym miejscem, które mogłoby nastręczać problemów, to skręt w lewo na szlak do jeziora, ale są tu nawet dwa znaki, by ludzie o słabszym wzroku lub orientacji się nie pogubili.
A potem zaczyna się widokowa bajka. Magia Himalajów, która osładza i łagodzi trud wspinaczki. Bo może i bagaż nie ciąży, ale wysokość robi swoje i idzie się na pewno ciężej. Ale jak tu nie mieć uśmiechu na twarzy, kiedy mijacie małe stupy i łopoczące na wietrze kolorowe flagi modlitewne? I owszem jest trudno, ale wystarczy spojrzeć w lewo lub za siebie na szczyty Annapurny III, by wiedzieć, że to wszystko ma sens, że jest się tu właśnie z powodu tych widoków. Wiecie jak smakuje woda z widokiem na marzenia? Doskonale smakuje i pal sześć, że brzmi to jak brednia Paulo Coelho! 🙂

Niestety delikatne podejście staje się coraz bardziej strome. Nie ma tu żadnego zdziwienia, bo przecież wchodzę z wysokości 3400 metrów na 4600, to musi być męczące i musi trwać. Z wielką radością witam małą restauracyjkę w połowie drogi, gdzie właściciel sprzedaje proste posiłki oraz napoje. Wiatr wieje tak, że lepiej się siedzi w środku kamiennej chaty, tu można pointegrować się z innymi trekkerami, pogadać pośmiać się. Okazuje się, że jeden z Rosjan mierzy siły na zamiary i postanawia zejść przed celem. Źle się czuje, nie ma siły i nie zamierza ryzykować. Szanuję za decyzję, nie kozaczy, szanuje góry i ma do nich respekt. W tym momencie analizuję swoje samopoczucie. Czuję, że mam pierwsze oznaki choroby wysokościowej, bo co prawda głowa mnie nie boli, ale bardzo delikatne skołowacenie już odczuwam. Postanawiam jednak iść dalej, ale daję sobie prawo, by zawrócić.

I przyznam, że byłem bardzo blisko tej decyzji. Kiedy do szczytu zostało mniej więcej jeszcze 50 metrów przewyższenia, czuję, że skołowacenie jest coraz większe i dodatkowo zaczyna się chcieć rzygać (wybaczcie kolokwializm). Iść jeszcze 400 metrów, bo mniej więcej tyle zostało trasy, czy wrócić? Postanowiłem pójść, cel był zbyt bliski, a ja pewnie bym sobie w brodę pluł do końca życia. Poza tym symptomy choroby były jeszcze do zniesienia, no i wciąż nie bolała mnie głowa, czyli chyba mózg jeszcze nie był zagrożony.
Wreszcie doszedłem do dzisiejszego celu, do Ice Lake. Ale Lodowe Jezioro nie jest jakoś spektakularne – chociaż lepiej powiedzieć, że są tu dwa jeziora. Ok, jedno z nich jest nawet delikatnie zamarznięte, ale niecka w której się obydwa znajdują, nie jest pierwszej urody. Ot skały, skały, skały… i jedna stupa pośrodku tej przestrzeni. No i pierwszorzędnie wieje, zatem po zrobieniu kilku zdjęć, zawracam na pięcie i wracam. Tym bardziej, że wolę nie ryzykować z chorobą wysokościową i wolę zostawić ją na tej wysokości. Póki co nie czuję nawet rozczarowania widokami u celu, to przyjdzie później. Chociaż z drugiej strony to był dzień aklimatyzacji a nie zdobywania szczytów, to było efektem ubocznym.

Powiem Wam, że faktycznie z każdym metrem schodzenia czułem się coraz lepiej, zatem to nie bujda, że na chorobę wysokościową najlepsze jest po prostu zejście kilkaset metrów. Dlatego aklimatyzacja przed wejściem na przełęcz jest tak ważna. Niestety wieczorem pogoda się psuje, nadciągają chmury i widoki nie są już tak cudowne, ale wciąż robią wrażenie. Patrzę przed siebie, bo jutro będę szedł dalej, jeszcze dwa dni do przełęczy Thorong La. Za mną łatwiejsze odcinki, teraz zaczną się prawdziwe schody i zmaganie bardziej ze sobą niż z wysokością. Jutro przekonam się, czy aklimatyzacja pomogła. A póki co w ogrzewanej wspólnej jadalni, oddaję się rozmowom z Polakami, których poznałem na szlaku. Rodacy są wszędzie 🙂

Następnego dnia czekają kolejne kilometry trekkingu dookoła Annapurny, coraz bliżej punktu kulminacyjnego!
1 Comment
dopisuję do listy 😀 Dawaj ten obszerny wpis!