Konia z rzędem temu, kto przewidziałby w roku 2019, że kolejny rok będzie rokiem największej zmiany, jakiej doświadczyliśmy za naszego życia. Że podróże zmienią się na takie z kuchni do salonu, że wykupiony wcześniej bilet lotniczy zostanie anulowany. Koronawirus zmienił wszystko. Włącznie z pracą i jej stylem.
Dziwnie jest podróżniczo podsumowywać rok 2020 już w listopadzie. Chociaż w zasadzie mogłem to zrobić nawet w październiku. Doskonale wiem, że w tym roku już nigdzie nie wyjadę, że co miało się zdarzyć, to już się wydarzyło. Teraz pozostaje wspominać to, co zobaczyłem i podróżować pomiędzy folderami ze zdjęciami i palcem po mapie. Oraz po klawiszach na pilocie od dużego monitora do Netflixa. Oglądając tak wspaniałe seriale przyrodnicze jak Nasza Planeta, czy wsłuchując się w refleksje Davida Attenborough. Tyle z pięknych widoków, które czasami widziałem na własne oczy.
Poza tym, to był naprawdę świetny rok! Tak podróżniczo jak i zawodowo. Podróżniczo, bo odkryłem Polskę. Nie to, że nie wiedziałem, że taki kraj istnieje 😉 Ale z racji zamkniętych granic i utrudnionego podróżowania, w zasadzie musiałem szybko przestawić się na co innego w ramach tego, co kocham. Czyli podróżowania. Zrewidowałem kilka planów, kilka biletów straciło ważność. I nie zobaczyłem ponownie Tallina, ani nie poleciałem ponownie do Uzbekistanu. A tak chciałem ponownie zobaczyć Samarkandę i jej okolicę, której ostatnio nie wyrobiłem się zwiedzić. A nie widziałem np. tego co widzicie poniżej na zdjęciu. Ale jeszcze kiedyś zobaczę!
I nie poszedłem na trekking w góry Fan w Tadżykistanie, a już miałem nawet rozpisaną trasę! Wciąż jednak wierzę, że co się odwlecze, to nie uciecze, a na dobre i piękne miejsca warto czekać. Może jak już kiedyś tam polecę, to będzie jeszcze mniej turystów? Może… Nie widziałem też Słowenii, a ostrzyłem sobie też zęby na dogłębniejsze zwiedzenie kilku miejsc w tym małym, ale jakże pięknym kraju. Co się odwlecze, to nie uciecze!
Egipt. Jeszcze nikt nie wiedział…
A rok 2020 zaczął się dla mnie bardzo ciekawie. Idealnie wręcz, bo przecież na Sylwestra poleciałem do Egiptu! Pomyślicie, że Sylwester pod piramidami w Gizie? Nic bardziej mylnego, bo o północy już spałem. Za to z samego rana leciałem już do Luksoru, by zwiedzić mityczne, starożytne Teby. A raczej to, co z nich przetrwało do dziś. A przetrwało bardzo dużo. Zatem była świątynia w Karnaku, niesamowita Dolina Królów, a także Świątynia Luksorska i niezliczone spacery brzegiem Nilu. Nilu w którym na tej wysokości nie ma już krokodyli, bo Wysoka Tama Asuańska przedzieliła koryto rzeki, odgradzając te groźne gady od tej części Nilu.
Potem doświadczałem jazdy koleją egipską, bo z Luxoru do Asuanu. Następnie feluką śmigałem w rejsie po Nilu i nawet ja łapałem wiatr we włosy mimo, że jestem łysy. Asuan okazał się wspaniały i to nie tylko z powodu Nilu i rejsu po nim, ale przede wszystkim z powodu tego, co dookoła. I tak, była wspomniana wyżej tama, ale także np. świątynia File i Muzeum Nubijskie. Kto by pomyślał, że tak wspaniałe muzeum będzie mieściło się w takim mieście jak Asuan?!
Ale i tak w pamięci pozostanie podróż o świcie do Abu Simbel, czyli starożytnej świątyni zbudowanej przez Ramzesa II. Do świątyni, która została tu przeniesiona, bo jej starą lokalizację zalały wody Jeziora Nasera, powstałego przy budowie zapory na Nilu.
Ostatnie dni w Egipcie to po pierwsze ponad 13 godzinna podróż pociągiem do Kairu, a potem ponowne zwiedzanie tej ogromnej metropolii. Koptyjski Kair, Arabski Kair, meczety, kościoły, cytadela, Muzeum Egipskie, suki, gwar, herbaty pite gdzieś w zaułkach z mieszkańcami Kairu. Wspaniały czas, który tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że do Egiptu wrócę.
I potem wróciłem do domu korzystając z Ukraińskich Linii Lotniczych, zdążyłem nawet wyjść z lotniska w Kijowie na miasto. Wypić kawę, przespacerować się główną aleją miasta czyli Chreszczatykem. I jak zawsze nie było chemii pomiędzy mną, a stolicą Ukrainy. Trudno.
Wracając do Europy
Potem był jeszcze jeden zagraniczny wyjazd. Oto po raz trzeci odwiedziłem Koszyce. Kurczę, jak ja to miasto lubię! Tym razem było jeszcze piękniej niż w przypadku dwóch poprzednich wizyt, bo z racji zaproszenia przez lokalną organizację turystyczną, miałem okazję zwiedzić np. lokalny browar. A kto mnie zna, wie, że kocham dobre craftowe piwo! Tu była okazja popróbować nawet tego jeszcze niedowarzonego piwa prosto z tanka.
Ale przede wszystkim zwiedziłem też atrakcje turystyczne Koszyc jak bajeczną starą synagogę z takimi zdobieniami, że klękajcie narody! Był skarb i złote monety znalezione w Koszycach przy jakimś remoncie, do tego także lokalny teatr. A między tym wszystkim kawiarnie, restauracje, puby. Ech, wspaniale było.
Aż się nie chciało z tego weekendowego wyjazdu wracać do pracy! Ale wróciłem porannym samolotem prosto na warszawski Mordor. Samolotem do pracy?! Tak, da się! 🙂 Nie wiedziałem wtedy, że to ostatnia lotnicza podróż tego roku. To było nie do pomyślenia, bo przecież w kieszeni miałem już bilet do Tallina na maj!
Lockdown, czyli kraj się zatrzymał
A potem przyszła połowa marca i nagle Polska stanęła i świat się zatrzymał. Przyszedł koronavirus i covid-19 zamknął kraj. Wszedł lockdown, a wszyscy proszeni zostaliśmy, by „zostać w domu”. Lansowane hasło „Zostań w doku” kłóciło się z podróżami. Odpowiedzialnie siedziałem na tyłku i zdarzało się, że na zewnątrz wychodziłem raz na tydzień! Wszak w telewizji pokazywali, jak załamała się opieka zdrowotna w Bergamo. Ludzie marli tam jak przysłowiowe muchy.
Nikt wtedy jeszcze nie wiedział, czy covid jest zabójczy, czy da się go jako tako „oswoić”, poznać i żyć obok niego. I to był czas, kiedy podróże odbywały się na trasie sypialnia, duży pokój, z przystankami w łazience i kuchni. Wyjście do sklepu urastało do rangi święta. Zatem najczęstszą atrakcją, którą widziałem na co dzień, było Muzeum Żydów Polskich Polin. Bo widzę je z okna mieszkania. Poniżej Polin w jesiennej odsłonie.
I nastał maj, a wraz z nim cyrk robiony przez PiS dookoła wyborów prezydenckich. Sasin wydał bez żadnego trybu 70 milionów złotych na przygotowanie wyborów i druk karty do głosowania. Karty kiedyś pójdą na przemiał. 70 milionów się już nie odzyska, a dziś już wiemy, że jesienią zawalił nam się system ochrony zdrowia, bo PiS o nas nie zadbał. W szpitalu polowym na Stadionie Narodowym leczy się w zasadzie niemal zdrowych, za to za horrendalne pieniądze.
Za to w kolejnych miesiącach wiosny premier i rząd zaczęli przekonywać, że „tego wirusa nie trzeba się już bać”. Odblokowano niemal wszystkie branże, podróże znów stały się możliwe. Państwa otworzyły granice i na przykład Polacy uratowali turystyczną Chorwację i samochodami ruszyli w kierunku słońca i dobrej pogody. Miasta takie jak Rovinj, Pula, obłędnie piękny i turystyczny Dubrownik znów zapełniły się odwiedzającymi. Ponieważ nie mam samochodu, wybrałem inny kierunek podróży.
Kierunek Polska
Kompletnie nie rozumiem tych, dla których świat się zatrzymał w miejscu, bo oto nagle nie mogli pojechać gdzieś poza granice Polski. Zamknął się dla mnie świat i Europa? Spoko, nie widzę tu żadnego problemu! Wystarczyło chwycić przysłowiowy „globus Polski” i nie dawałem rady opędzić się od setek możliwości zwiedzania! Polska jest tak duża, ma tak wiele atrakcji, że nagle chciałem zobaczyć wszystko! I tylko żałowałem, że nie mam samochodu! Za to mam rower! 🙂 I nie zawahałem się go użyć!
Najpierw na czerwcowy weekend bożociałowy wraz ze znajomymi pojechałem na przedłużony weekend na Mazury. Chyba wraz ze mną na ten sam pomysł wpadło pół Polski, bo podczas żeglowania na horyzoncie było aż biało od żagli. Prawy hals, lewy hals, oczy dookoła głowy, bo ciasno… Ale fajnie było! Wiatr sprzyjał, pogoda dobra, całkiem ciepło, czego chcieć więcej? Ok, dobrego towarzystwa, ale tego było pod dostatkiem, zresztą będąc 24 godziny na dobę ze sobą na małej łódce, trzeba mieć zaufane towarzystwo. Inaczej można się pozabijać.
Rowerem po Warmii
A potem trzeba było wykorzystać deczko urlopu, bo prawo pracy zmusza do wzięcia dwóch tygodniu urlopu ciągiem. Wsiadłem zatem na rower, powiesiłem na nim sakwy i pojechałem na objazd północnej części Polski. Kierunek Warmia. O Latający Potworze, o Boże, o Jahwe i Allahu!, ja wiedziałem, że Polska jest piękna, ale żeby aż tak!?
Zacząłem od Kanału Elbląskiego, dwa lata się do niego przymierzałem. Zawsze niosło mnie gdzieś na Bałkany czy do innej Azji typu Birma czy inny Laos ewentualnie Kambodża z Angkor Watem. Jakim wspaniałym pomnikiem inżynierii jest ten kanał, jak fantastycznie do dziś działa to, co inżynierowie stworzyli ponad sto lat temu! Wózki poruszane siłą wody, bez użycia prądu, jadą w górę i w dół po trawie, mając na sobie kilkudziesięciotonowe statki!
Zacząłem z wysokiego C, ale dalej było równie pięknie, bo pośród przydrożnych alei drzew jechałem od jednego miasta do drugiego. Zwiedziłem Frombork, gdzie Kopernik stworzył swoje wiekopomne dzieło. Potem pomknąłem dalej w kierunku Braniewa, które może nie zachwyciło, ale nie wszystko musi być wspaniałe. Za to dotarłem do Pieniężna, które jakby zainwestować tam więcej pieniędzy miałoby wspaniałe atrakcje turystyczne. Zamek Kapituły Warmińskiej z XIV wieku, ratusz, most kolejowy z pięknym widokiem, ścieżka edukacyjna obok dawnej osady Prusów. Potencjał jest, ale póki co niewykorzystany.
Następnie skierowałem swe koła do wioski zupełnie nieznanej czyli do Chwalęcina. Stoi tu niepozorny kościół. Odrapane ściany, zamknięta na kłódkę brama, a na dachu bocianie gniazdo. Udało mi się znaleźć panią, która wpuściła mnie do środka i tam po prostu oniemiałem. Przepiękne polichromie pokrywają cały sufit. Taka warmińska Kaplica Sykstyńska w niepozornym Chwalęcinie. Coś cudownego, co powinno być na drodze każdej wycieczki szkolnej, a niestety nie jest. Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie w życiu widziałem.
Następnie była Orneta, gdzie nocowałem w hotelu z widokiem na cmentarz. Towarzystwo się nie awanturowało, było spokojnie. Oczywiście poszedłem też na Rynek, bo ratusz jest absolutnie wart uwagi. Niestety ucierpiał w czasie II wojny światowej, ale po remoncie i odbudowie wygląda niemal jak nowy, czyli średniowieczny. Całości dopełniają piękne, chociaż pełne reklam kamieniczki dookoła. I tylko jakiś taki marazm panował, zero życia… oprócz dwóch pijaczków siedzących w podcieniach.
Nie było co zostawać dłużej, więc rano obrałem kierunek na Lidzbark Warmiński. Najpierw jednak zajrzałem do opuszczanego przez ludzi, bo miejmy nadzieję nie przez Boga sanktuarium w Krośnie. Ładnie, ale bez szału. Za to droga przez okoliczny las i dzikie poziomki prosto z krzaka… smak czuję do dziś!
Chyba bardziej pamiętam te poziomi niż Lidzbark Warmiński. Bo dziwne to miasto.
Niestety zniszczone podczas drugiej wojny, odbudowane zostało w socjalistycznym stylu, czyli na odpierdziel. Co mam przez to na myśli? Liczne PRLowskie bloki w historycznym centrum. Źle to wygląda.
Za to Zamek Biskupów Warmińskich to perełka architektury, szczególnie jeśli wejdziemy do środka i spojrzymy na tamtejsze krużganki i ozdobne ściany i sufity ogromnych, średniowiecznych komnat! Poza tym warto jeszcze zobaczyć potężną, Wysoką Bramę, ratusz, dawną siedzibę straży pożarnej.
Zatem po jednym dniu zwiedzania, podążyłem rowerem dalej. Tego dnia kierunkiem był Reszel. Byłem tam już kiedyś, zatem bardzo, ale to bardzo miło wspominam to miasteczko. Dla mnie Reszel to najpiękniejsze miasto na Warmii. Najpiękniejsze i najbardziej klimatyczne miasteczko. Pal sześć, że jadąc tu złapała mnie ulewa i że odkręciła się śruba od bagażnika. I tak było przepięknie! Potężny zamek i najlepsze muzeum tortur, jakie w życiu widziałem (jakkolwiek to brzmi). Do tego fantastyczny widok z wieży kościoła na okoliczne pola i łąki. Niestety nie widziałem zamku w Bezławkach, zatem następnego dnia po prostu tam pojechałem 🙂 Tak samo jak do sanktuarium w Świętej Lipce.
A teraz na Podkarpacie i Małopolskę
Kolejny tydzień, to odkrywania Polski ciąg dalszy, bo jak tylko zagłosowałem w wyborach prezydenckich, pojechałem zwiedzać dalej. Tym razem do Przemyśla i w okolice. Co prawda byłem tu już, ale za krótko, by powiedzieć, że chociażby liznąłem. Poza tym, tyle tu fantastycznych miejsc. Dwa lata temu zwiedziłem Jarosław i Łańcut. Tym razem celem był Przemyśl jako taki, a także leżący obok zamek w Krasiczynie z charakterystycznymi sgraffito.
Przemyśl jak całe dawne Austro-Węgry zdecydowanie zawsze jest w moim klimacie. Ale chyba tu jeszcze kiedyś wrócę, bo po pierwsze wezmę rower – jest tu sporo fajnych fortów do zobaczenia, po drugie chciałbym pojeździć po okolicy, a po trzecie może podziemia znów otworzą? Teraz z racji koronawirusa znów były zamknięte.
A deser podczas tego wyjazdu był niespodziewany! Bo kto by pomyślał, że Tarnów, który odwiedziłem na końcu, będzie tak fascynującym miastem? Miasto Józefa Bema z jego ciekawym mauzoleum na wodzie, miasto wielokulturowe, miasto piękne. Tarnów był miastem, w które po kilku minutach po prostu wsiąkłem. Bo i pyszna kawa w kawiarni na deptaku, i piękny rynek, i kamieniczki. A oprócz tego niesamowity cmentarz żydowski. I nade wszystko świetna informacja turystyczna, która poinformowała mnie, że… w ramach promocji turystyki, jest darmowe zwiedzanie z przewodniczką! Ależ ta pani ciekawie opowiadała! Taka możliwość całkowicie zmienia perspektywę zwiedzania!
Następny dzień chciałem pozwiedzać Kraków, ale skoro lał deszcz, nie było sensu.
Ale zanim pojechałem na nocleg do Krakowa, wysiadłem z pociągu w Bochni. Bo czy będąc blisko najstarszej kopalni soli w Polsce, mógłbym jej nie obejrzeć? Miałem już uprzednio wykupiony bilet na długą podziemną trasę, zatem wystarczyło tylko przyjść i zjechać pod ziemię.
Beznadziejnie się zwiedza z maską na twarzy, ale jak przepisy, to przepisy. Trzeba respektować. Chociaż z perspektywy czasu muszę przyznać, że kopalnia soli w Bochni mnie nie zachwyciła. Zdecydowanie wolę jej pobliską koleżankę czyli tą w Wieliczce.
I wreszcie przyszedł sierpień. W sierpniu od kilku lat wraz z rodziną gdzieś wyjeżdżamy na kilka dni. W poprzednich latach były to np. bliski nam Lwów, ale także Dubrownik, Szybenik, Mostar, Ptuj i inne przepiękne miasta na Bałkanach. W tym roku padło na Polskę, bo z racji pandemii, postawiliśmy na Polskę.
Dolny Śląsk zachwyca
Dolny Śląsk jest jeszcze wspanialszy niż mi się wydawało. Tam co jedno miasto, to piękniejsze. Co jedna atrakcja turystyczna, to wspanialsza. Różnorodność tego, co można zwiedzać i oglądać powoduje, że nie wiadomo, na co się zdecydować. Bo z jednej strony bazą była przepiękna Świdnica, która sama w sobie jest piękna. I jeśli tylko będziemy chcieli, zobaczymy tu kilka ciekawostek. Jedną z nich jest np. dom, w którym urodził się as lotnictwa I wojny światowej czyli Czerwony Baron. A na przedmieściach Świdnicy siedzi… srający chłopek! Serio mają tu taki pomnik! 😉
Ale jeśli wolicie klasyczne zwiedzanie, to Kościół Pokoju w Świdnicy jest na polskiej liście dziedzictwa UNESCO. My przez kilka dni jeździliśmy po okolicy i zwiedzaliśmy tak piękne miejsca jak opactwo Cystersów w Lubiążu – drugi pod względem wielkości kompleks sakralny na świecie! Widzieliśmy też Złotoryję z jej kopalnią złota, Jawor z drugim ocalałym do dziś Kościołem Pokoju, Chełmsko Śląskie, – wieś która była miastem. A także Krzeszów kolejny sakralny kompleks od którego wnętrz też może się zakręcić w głowie. I któregoś dnia był też bajkowy zamek Książ – ale on jest na drodze każdego, kto zwiedza Dolny Śląsk. Aha i nie mogę zapomnieć o przeuroczym uzdrowisku, o Szczawnie Zdroju! Tam tak leniwie płynie czas, a Hala Spacerowa jest tak piękna i zwiewna!
Zatem jeśli tylko zastanawiacie się, gdzie wyjechać w Polskę na urlop czy wakacje, wybierzcie śmiało Dolny Śląsk. Sam mam po wizycie wielki, wielki niedosyt. Region ma też tak niesamowite i niezbadane miejsca jak Osówka. Podziemne miasto budowane przez reżim Hitlera. Byliśmy w jednym z nich, a na pewno chcę zobaczyć pozostałe!
Na Dolnym Śląsku można spędzić kilka miesięcy, a i tak będzie to czas za krótki. Mówię Wam!
Jesienne wyjazdy na weekend
I z wielkich wyjazdów to byłoby tyle, bo potem był jeszcze Toruń na weekend, do którego zawsze chętnie wracam. Byłem w zeszłym roku, to i w tym pojechałem. Cóż, tak samo jak w zeszłym roku, nie załapałem się na Żywe Muzeum Piernika. Może za rok? Może…
Ale rok nie byłby pełen w opisie, jeśli zapomniałbym o wyskoku na weekend do Lublina. Z Warszawy to dość proste, bo poranny pociąg w sobotę ułatwia komunikację i w dwie godziny z hakiem jestem na miejscu. Potem tylko zamawiam Ubera, który właśnie wszedł do Lublina i jadę na początek do skansenu czyli do Muzeum Wsi Lubelskiej. Malowniczy skansen z wieloma ciekawymi budynkami i kilkoma całymi założeniami architektonicznymi jak np. odtworzenie dawnego małego miasteczka. I jest tam pracownia żydowskiego krawca, jest dentysta, ale też sklep kolonialny. I rzecz jasna restauracja, gdzie można było w pianę wsunąć wąs 🙂 Ciekawe miejsce, zdecydowanie polecam!
A potem pozwiedzałem Lublin. Wypiękniał, odkąd byłem tam kilkanaście lat temu. Lublin żyje za dnia, kipi życiem wieczorem. Są muzea, są piękne punkty widokowe, liczne restauracje, knajpki i puby. Cóż, nie ukrywam, że mam słabość do lokalnego Browaru Zakładowego, zatem zaszedłem do ich pubu Wielokran. Ale żeby nie było, to zwiedzałem też muzeum w Bramie Krakowskiej, byłem na zamku i oglądałem cudowne, średniowieczne freski w kaplicy. No i czytałem o zbrodniach, których w zamienionym na niemiecką katownię zamku, dopuszczali się okupanci podczas drugiej wojny światowej. I po raz kolejny przekonałem się, że warto wstać z rana, bo dzięki temu mogłem zrobić zdjęcia Lublina bez przelewającego się tłumu zwiedzających.
A potem pojechałem na przedłużony o jeden dzień weekend. Udałem się do Kazimierza Dolnego, by pozwiedzać to urocze miasteczko nad Wisłą oraz jego okolicę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to ostatni mój wyjazd w 2020 roku. Konferencja prasowa premiera, który informował o wprowadzanych obostrzeniach, zastała mnie na promie przez Wisłę. Promie z Janowca do Kazimierza. Wiedząc, że to raczej ostatni wyjazd, tym chętniej eksplorowałem miasto.
Malowniczy Rynek w Kazimierzu Dolnym i tutejsze kamienice, ale także wąwóz Korzeniowy Dół, poszedłem na stary żydowski cmentarz, który Niemcy chcieli zrównać z ziemią i niestety niemal się to udało. Byłem też w Mięćmierzu i oglądałem przepiękną panoramę doliny Wisły. A także zamek w Janowcu, który zwiedzałem dzień wcześniej. Oczywiście podczas siąpiącego deszczu, bo moje tradycyjne szczęście rzecz jasna dało o sobie znać po raz kolejny 🙂 I weekend w Kazimierzu Dolnym był symptomatyczny także dlatego, że w tą sobotę weszło rozporządzenie, że maseczkę trzeba nosić zawsze, nawet na otwartej przestrzeni. Cóż, źle się zwiedza, kiedy człowiekowi parują okulary. A w maseczce zawsze parują. Niestety.
2020 co się nie udało
Miałem w tym roku w planie także wypad w Bieszczady, by podziwiać kolorowe liście bukowych lasów. Podobno są jak pożar w promieniach słońca. Cóż, lał deszcz, odwołano sporo komunikacji publicznej w związku z pandemią, a ja nie mam samochodu. Kto wie, może wiosną roku 2021 lub ponownie przymierzę się jesienią? Chciałem też pojechać ponownie do Zamościa, by zobaczyć tamtejsze muzeum w arsenale – ostatnio zabrakło mi na to czasu. W planie był też stary i piękny Sandomierz oraz Grudziądz z jego kilkusetmetrową ścianą spichlerzy. Po głowie chodził też ponownie Dolny Śląsk. Cóż, zostało mi sporo dni urlopowych z tego roku. Koniecznie trzeba je będzie wykorzystać w roku nadchodzącym. Bo mimo wszystko jestem optymistą.
W roku 2020 głównym hasłem było „zostań w domu”, ale po pierwszej fali pandemii, zachłysnąłem się Polską, którą wcześniej zaniedbałem. A przecież jest tak piękna, tak różnorodna i oferująca tyle atrakcji. Od cudów natury, po te wytworzone ręką człowieka. Powiem Wam tak: rok 2021 mam nadzieję, że będzie równie fascynujący! Będzie dużo Polski, ale mam też nadzieję na Czechy, Słowację i powrót na Bałkany. Czy coś z Azji? Nie planuję, ale kto wie?!
Nigdy nie mów nigdy i uważaj, o czym marzysz! Może się spełnić!